Uważam, że nie powinno się opisywać snów. Są interesujące tylko dla opowiadającego, nie mają uporządkowanej narracji, nie trzymają się gatunku (raz horror, raz musical), punkt kulminacyjny wyskakuje przed ekspozycją postaci, a na końcu nie ma katharsis.
Ale jestem w akcji hasztag zostań w domu i już można opowiadać sny, znoszę zasadę, że nie można. Do odwołania i z zachowaniem odstępu:
Zaczęło się od tego, że musiałam dostarczyć do klasztoru w Nowym Jorku kiełbasę zwyczajną. Zadzwonił do mnie w tej sprawie tajniak, kazał mi się zalogować na moje konto, było tam sto trzydzieści jeden tysięcy na podróż i drobne wydatki. Mimo zamkniętych granic, samolot wylatywał z Gdańska za pięć godzin, na ulicy czekała na mnie tekturowa limuzyna bez okien. Szoferką była gruba góralka. Dała mi owcze skóry do okrycia się, bo wiało na autostradzie.
Cięcie.
Mnisi w klasztorze okazali się złymi ludźmi, chcieli mnie uwięzić i zamknąć w dość już zatłoczonym haremie, ale na szczęście okazało się, że posiadam moce. Przechodzę przez ściany, rzucam klątwy i takie tam, a najfajniejsze było latanie i chodzenie po murach bokiem.
W ostatniej części snu miałam walkę z matką przełożoną (która była również biologiczną matką wszystkich mnichów i zdolną czarownicą) i już prawie wygrywałam, już czułam rozpierającą mnie próżną dumę zwycięstwa, kiedy pojawił się fruwający pawlacz z mieszkania, w którym się wychowałam i w którym mama trzymała śpiwory, a teraz leżał tam martwy…
Obudziłam się z wrzaskiem. Wzięłam oddech, wzięłam prysznic, spisałam sen i napiłam się herbaty. Mój mózg ewidentnie nie otrzymuje odpowiedniej ilości bodźców, to nie na moje nerwy.
Następnej nocy śniło mi się sześć godzin czekania na dworcu na pociąg. W czasie realnym.
Hasztag wyjdź z domu.